Arbeit macht frei

Pamięć. Przynajmniej tyle winni jesteśmy tym, którzy doświadczyli piekła obozów śmierci zorganizowanych przez Niemców w czasie II wojny światowej. Chociaż minęło już ponad siedemdziesiąt lat od czasów, gdy wygaszony został ostatni komin oświęcimskich krematoriów, piekielny swąd przenika kolejne pokolenia. Misją szkoły musi być podtrzymywanie pamięci o miejscu, gdzie człowieczeństwo sięgnęło ekstremów, gdzie wyobrażenia piekła zmaterializowały się w realu, gdzie zdawało się, że Bóg zapomniał o swoim stworzeniu.

13 marca zaczął się dla uczniów trzecich klas gimnazjalnych i kilkorga siódmoklasistów przed świtem. O 5.30 rozpoczęliśmy najbardziej poruszającą wycieczkę szkolną, jaką można sobie wyobrazić. Przed owianą złą sławą bramą obozu Auschwitz, dziś bramą Państwowego Muzeum w Oświęcimiu rozpoczęliśmy naszą wyprawę w głąb historii. Złowieszczy napis nad bramą nadal mówi, Arbeit Macht Frei, praca czyni wolnym. Ten niemiecki slogan miał swoje źródło w protestanckim tłumaczeniu Ewangelii wg. św. Jana Wahrheit macht frei (Prawda czyni wolnym) , który my, przyzwyczajeni do tłumaczeń Biblii Tysiąclecia znamy jako „prawda was wyzwoli”. Pod koniec XIX w. pewien nacjonalistyczny pisarz niemiecki nazwał tak swoją powieść, zaś po dojściu Hitlera do władzy, w czasach Wielkiego Kryzysu w Niemczech, praca czyni wolnym  stała się hasłem związanym z programem walki z bezrobociem. W Auschwitz, hasło stało się sarkastycznym dowcipem nazistów wobec ofiar obozowego terroru – nikt przy odrobinie zdrowych zmysłów nie wierzył niemieckiej propagandzie, że dzięki katorżniczej pracy można liczyć na wolność. Więźniowie ironicznie dodawali:

Arbeit macht frei (praca czyni wolnym)

durch Krematorium Nummer drei (przez krematorium numer trzy)

Pierwszy przystanek naszej wycieczki nastąpił tuż za bramą. Po prawej stronie alejki znajduje się miejsce, gdzie grała obozowa orkiestra. Powstała podobno z oddolnej inicjatywy więźniów, wkrótce stała się kolejny symbolem kaźni. Za sprawą niemieckiej załogi obozu, muzyka wyznaczała takt, w jaki mieli iść do pracy osadzeni a po niej wracać na nocny spoczynek. 

Idziemy dalej. Budynki, które oryginalnie były barakami wojska polskiego za czasów II RP, zachowały się dziś w nienagannym stanie. Teren Muzeum, powstałego po wyzwoleniu obozu dzięki petycjom byłych więźniów, jest schludny i wręcz malowniczy. O jego przeszłości świadczą znajdujące się na zewnątrz artefakty – szubienica, na której życie tracili osadzeni w Auschwitz a po wojnie zawisł pierwszy komendant obozu, Rudolf  Hoess, wiodący po pracy normalne życie rodzinne w białym domku naprzeciwko pierwszego, eksperymentalnego krematorium, czy ściana straceń, gdzie esesmani rozstrzelali kilka tysięcy osób, głównie polskich więźniów politycznych, w tym przywódców konspiracyjnych. Kolejne budynki, bloki z numerami, mieszczą kolejne dowody zbrodni i pamiątki po ludziach którzy tu stracili życie.

Na początku dowiadujemy się o Polakach w Auschwitz, których było tu ok. 400 tys. Połowa z nich poniosła śmierć. Chyba najsłynniejszym Polakiem zgładzonym w Auschwitz był o. Maksymilian Kolbe, znany przed wojną organizator katolickiego koncernu medialnego, franciszkańskiego klasztoru w Niepokalanowie  i w japońskim Nagasaki, ewangelizator i swoisty człowiek renesansu a przy tym wielki czciciel Maryi. Na placu obozowym, podczas jednej ze sławetnych karnych zbiórek organizowanych przez esesmanów, zdecydowano skazać na śmierć głodową dziesięciu więźniów z bloku 14A w odwecie za ucieczkę kolegi z tego samego bloku. Jednym z nich był zawodowy żołnierz, Franciszek Gajowniczek, który do obozu dostał się po kapitulacji twierdzy Modlin. Skazany powiedział na głos, że żal mu żony i dzieci. Co stało się chwilę po, dowiedzieć się możemy z ust samego Franciszka Gajowniczka, który przeżył obóz o wojnę a nawet doczekał kanonizacji ojca Kolbe.

– Już byliśmy wybrani, wszyscy dziesięciu, i miano nas odprowadzić na blok 11 do bunkra na śmierć głodową – wspominał Gajowniczek. – Wtem o. Kolbe wystąpił z szeregu, skierował się przed lagerführera i powiedział, że on chce pójść za jednego z wybranych.

Swoją decyzję zakonnik uzasadniał: „mam już blisko pięćdziesiąt lat, życie moje przeżyłem, a Ten ma życie przed sobą. Ma żonę i dzieci, on jest im potrzebny. Niech on przeżyje, ja chcę pójść za niego”. Zaskoczonemu hitlerowcowi, który pytał dlaczego chce pójść na śmierć za obcego człowieka, odpowiedział jeszcze: „chcę innym dodać odwagi do życia”.

– Odprowadzono ich na blok nr 11, rozebrano do naga i wrzucono do celi. I tam wszyscy musieli umierać z głodu i zimna. Ojciec Maksymilian żył najdłużej, bo 14 sierpnia przyszedł SS-man, zobaczył, że on żyje i dobił go.

Kolejnym etapem zwiedzania jest Szoa, czyli zagłada. Naród żydowski, od dwóch tysięcy lat żyjący w diasporze, był szczególnym atakiem nazistowskiej propagandy, która w niedługim czasie przerodziła się w planową eksterminację całej populacji. Do końca wojny, Niemcom udało się zgładzić 6 milionów żydów, w tym ponad milion w Auschwitz. Jakiś czas trwały eksperymenty nad najbardziej wydajnym narzędziem zagłady, aż w końcu, po udanej próbie na 800 więźniach zgładzonych w krematorium na terenie Auschwitz 1 (te najbardziej sławne stały w Auschwitz II, czyli Birkenau) zdecydowano się używać gazu przeznaczonego do odwszawiania mundurów, znanego pod nazwą handlową Cyklon B. Jego wynalazcą był niemiecki chemik żydowskiego pochodzenia Fritz Haber, co było swoistym chichotem historii. Do Auschwitz, ze względu na dogodne połączenie kolejowe Oświęcimia, sprowadzano żydów z całej Europy. Większość z nich nigdy nie widziała napisu Arbeit macht frei, gdyż przyjeżdżali w pociągach towarowych i bydlęcych bezpośrednio do Brzezinki, czyli Birkenau, swoistej filii macierzystego Auschwitz I. 

Do Birkenau udaliśmy się autokarem. Krótkie spojrzenie na tory kolejowe wiodące od bramy obozu i chyba najpopularniejsze zdjęcie, jakie robią turyści odwiedzający Brzezinkę. Przechodzimy w stronę kolorowego wagonu, na rampę, gdzie dokonywano selekcji żydów. Lekarze SS, w tym osławiony dr Mengele, decydowali, kto nadawał się do pracy, a kto miał od razu zginąć w komorach gazowych. Dzieci nie miały praktycznie żadnych szans, chyba, że Anioł Śmierci zdecydował, że zostaną poddane nieludzkim eksperymentom medycznym. Skazani na śmierć nie byli informowani o czekającej na nich śmierci, by uniknąć paniki i obniżenia morale obserwujących. Informowano ich, że zostaną poddani rutynowej kąpieli pod prysznicem, zgodnie z procedurą obozową. By nadać narracji pozory prawdy, katalogowano odzież i kosztowności, a udającym się „do kąpieli” ludziom kazano zapamiętać te numery. Dodajmy, że skazanych na zagazowanie nie wprowadzano do obozowej ewidencji i w związku z tym, nie tatuowano numerów obozowych na ramieniu. Z tej przyczyny, ustalenie dokładnej liczby ofiar Zagłady (Szoa) jest dość trudnym przedsięwzięciem. Ich nazwiska do dziś są skwapliwie zbierane przez żydowskich historyków i wpisywane do wielkiej Księgi Imion, wyeksponowanej w Auschwitz I. Rozebrani więźniowie udawali się do mieszczących po 2 tys. ludzi bunkrów udających łaźnie, z zamontowanymi atrapami pryszniców. Gdy drzwi się zamknęły, otwierano wloty w dachu bunkra i wrzucano przezeń puszki z bezwonnym proszkiem. Po kilkunastu minutach otwierano drzwi wejściowe. Zgromadzeni w bunkrze ludzie już nie żyli. Zatrudnieni w tzw. Sonderkommando więźniowie transportowali zwłoki do krematorium a następnie zajmowali się usuwaniem popiołów. Pamiętajmy, że dobra odebrane idącym na zagładę żydom powiększyły majątek III Rzeszy i nadzorujących obóz esesmanów. 

Los tych, którzy zostali uznani za zdolnych do pracy, poznaliśmy w ostatniej części naszej wyprawy. Zwiedziliśmy barak, w którym więźniowie spali w koszmarnych warunkach zgromadzeni za zwierzęcych pryczach, w zimnie i towarzystwie szczurów. W kolejnym baraku zobaczyliśmy zbiorową latrynę, gdzie na komendę więźniowie dwa razy dziennie załatwiali swe potrzeby fizjologiczne w porach wyznaczonych przez esesmanów. 

Nasza podróż dobiega końca. Nikt się nie uśmiecha, na twarzach młodych ludzi wypisana jest zaduma. Żegnamy naszego przewodnika i kierujemy się do autokaru niosąc w sobie odrobinę tragedii, którą przeżyli nasi pradziadkowie. My, opiekunowie, p. Maria Sasal, p. Zbyszek Tomczyk i ja, mamy nadzieję, że wchodzący w dorosły świat uczniowie, których tu przywieźliśmy nie doświadczą losu więźniów Auschwitz ani nie staną po stronie katów. I, co najważniejsze, będą umieli odróżnić ofiarę od oprawcy, co ostatnio bywa kwestionowane nawet w kraju, w którym schronienie znaleźli ci, którzy przeżyli Szoa. 

 

Relacja wideo:

 

Zdjęcia:

Kliknij, by zobaczyć więcej