Po drodze z historią

Na kartach podręcznika, historia wydaje się być suchym zbiorem trudnych do zapamiętania dat, dziwacznych nazwisk i wylatujących z głowy nazw miejscowości, gdzie toczyły się walki, potyczki lub zawierano układy pokojowe. Na wycieczce, historia przybiera twarz dziewięciodniowego dziecka zastrzelonego przez Niemców, dzieje się wokół starego kościoła, do którego prowadzą wysokie schody zniszczone przez śmiałka, który założył się, że zjedzie po nich samochodem, ma zapach mokrej kory prastarej Puszczy Jodłowej, dojrzewającej wraz z Polską.

Wysiadając z autokaru

 

Idea wycieczki w okolice Bodzentyna zrodziła się, jako budżetowy pomysł na integrację klasy 2c i 7a. Jej autor, piszący te słowa Michał Gajewski, wyznaje zasadę „jak najdalej, za jak najmniejsze pieniądze” unikając przy tym biur podróży, parków rozrywki i trampolin (te dwie ostatnie instytucje postrzega jako szkodliwe dla zdrowia i nie edukacyjne, a szkoła nawet na wycieczce powinna pozostać placówką oświatową). W związku z tym, opcja idealna to opłata za autokar, ubezpieczenie i przewodnika. Bilety wstępu są niemile widziane, aczkolwiek czasem akceptowane. Tym razem, trzydzieści złotych zaprowadziło nas w serce Gór Świętokrzyskich i, jak się okazało, w głąb historii.

Z pomocą kolegów Leszka Mąkoli i Mirka Bednarczyka dopilnowaliśmy, by młodzież bezpiecznie dotarła do pierwszego punktu naszej podróży, Michniowa. 38 kilometrów dzielące naszą szkołę od Muzeum Martyrologii Wsi Polskich pokonaliśmy w niecałą godzinę, zatrzymując się po drodze pod szydłowiecką komendą policji w celu rutynowego sprawdzenia stanu technicznego autokaru i trzeźwości kierowcy. Martyrologia to inaczej męczeństwo, w tym przypadku polskiej wsi, z której większość z nas się wywodzi. Męczeństwo ponad 200 mieszkańców Michniowa jest więc w pewnym sensie cierpieniem każdego z nas.

W zadumie spoglądając na twarze tych, którzy zginęli w Michniowie

O pacyfikacji Michniowa opowiedział nam jeden z pracowników Muzeum. Opowieść, której wysłuchaliśmy w autentycznym skupieniu, mimo upływu lat mrozi krew w żyłach nam, wychowanym w zaciszu domowych pieleszy, znającym wojnę z gier komputerowych i filmów. Wszystko zaczęło się wraz z wybuchem II wojny światowej. Świętokrzyskie lasy stały się wówczas schronieniem dla ukrywających się polskich partyzantów prowadzących nierówną walkę z niemieckim okupantem. W działalności dywersyjnej szczególnie wsławił się oddział Armii Krajowej Jana Piwnika „Ponurego” obozującego na podwąchockim uroczysku „Wykus”. W nocy z 2 na 3 lipca 1943r. partyzanci „Ponurego” przeprowadzili atak na pociąg niemiecki na stacji Łączna, w wyniku którego zginęło ok. 170 Niemców. Akcja partyzantów stała się dla Niemców wygodnym pretekstem do urządzenia rzezi w pobliskim Michniowie, ogólnie znanym z relacji konfidentów jako miejsce, gdzie partyzanci otrzymywali schronienie i pomoc. Terror zastosowany w Michniowie miał być nie tylko karą ale też rodzajem przestrogi dla sympatyzującego z partyzantami polskiego społeczeństwa.

Narada, na której omówiono szczegóły „pacyfikacji” Michniowa, odbyła się 8 lipca w Radomiu, który podczas niemieckiej okupacji był siedzibą jednego z czterech dystryktów Generalnego Gubernatorstwa. Jak czytamy w pracy Ewy Kołomańskiej, „12 lipca, pomiędzy godziną 3 -4 wokół Michniowa zacisnął się podwójny pierścień okrążenia. Wewnętrzny pierścień ustawiony był wokół budynków, zewnętrzny zaś od wzgórz i lasu. Silne posterunki usytuowane zostały w pobliżu dróg wylotowych na szosie Suchedniów – Bodzentyn (którą podróżowała również nasza wycieczka – dopisek M. Gajewskiego). Nie wypuszczały ani wpuszczały do wsi nikogo. Część policji niemieckiej weszła do wsi i rozpoczęła aresztowania. Zatrzymanych traktowano bardzo brutalnie. W trakcie akcji trwała grabież majątku mieszkańców.” 10 osób zostało zatrzymanych do dalszych przesłuchań (część z nich trafiła do Auschwitz) a 18 kobiet wywieziono na roboty przymusowe w głąb Rzeszy. Najstraszniejszy los spotkał tego dnia 102 mieszkańców Michniowa (95 mężczyzn, 5 dzieci i 2 kobiety), którzy zostali zamordowani w bestialski sposób. Wszystkie kobiety i dzieci zginęły od kul bądź od pchnięć bagnetem, 23 mężczyzn zastrzelono a pozostali zginęli zamknięci w stodołach, do których strzelano z karabinów maszynowych i wrzucano granaty ręczne a następnie podpalano. Pacyfikacja wsi trwała około 11 do 12 godzin. Jeden ze świadków, tak opisuje wydarzenia, jakie miały miejsce 12 lipca w Michniowie:

Nagle ciszę panującą we wsi przerwały serie karabinów maszynowych i widok ognia. Płonęły zabudowania … Dym i płomienie przesłoniły wszystko. Pożodze towarzyszył jeden potężny krzyk. Nikt nikogo nie słyszał. Jeden potężny płacz, modlitwa, błaganie o życie, ratunek.

Zbiorowa mogiła bestialsko zamordowanych mieszkańców Michniowa

13 lipca niemieckie oddziały ponownie weszły do wsi, w której pozostały już głównie kobiety i dzieci. Zostały tam, gdyż wierzyły, że masakra dokonana dzień wcześniej była karą dla mężczyzn pomagających partyzantom. Nie spodziewały się, że 13 lipca, Niemcy dokonają rzezi na bezbronnych kobietach i dzieciach. Drugiego dnia „pacyfikacji” zginęło również ponad stu mieszkańców wsi. Najmłodszą ofiarą agresji był dziewięciodniowy Stefanek Dąbrowa, ochrzczony tego dnia w parafialnym kościele we Wzdole.

Njamłodsza ofiara mordu

Obraz wsi po drugim dniu pacyfikacji rysuje cytowany wcześniej T. Obara.:

Kiedy weszliśmy na górkę naszego pola, ojciec usiadł i patrzył, nie powiedział ani jednego słowa. Tam, gdzie był Michniów, w otwartej dolinie, sterczały tlące się jeszcze kominy i kikuty drzew. Ojciec usiadł na podmurówce naszego spalonego domu i zapłakał. (…) Obok nas sąsiad Jan Materek wynosił ze zgliszcz swojego domu ludzkie korpusy. Układał je delikatnie na trawie. – Janku – powiedział do ojca – to moja rodzina, to szczątki syna Władysława, siostrzenica Janina, a te malutkie żeberka to moja wnuczka. Ona nie miała trzech lat – krzyczał płaczącym głosem.

W Michniowie przeżyli tylko ci, którzy wcześniej wyjechali ze wsi i ci, którzy zdołali jakoś uciec. Stracili wszystko – ich bliscy zostali zabici, ich domy spalone, dobytek rozkradziony przez Niemców. Na początku zamieszkali w prowizorycznych szałasach i lepiankach. Do lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku, wieś nie mogła się podnieść na nogi po rzezi. Dopiero w latach współczesnych osiągnęła populację równą tej przedwojennej. Takich wsi było w granicach obecnej Polski ponad 600, żadna z nich nie otrzymała jakiejkolwiek rekompensaty ze strony Republiki Niemieckiej. Michniowskie muzeum, stale rozbudowywane, ma przypominać o ich tragicznym losie, o męczeństwie polskiej wsi w czasie II wojny światowej.

Michniowska Pieta

Kolejny przystanek naszej podróży w głąb dziejów to kościół pod wezwaniem Wniebowstąpienia NMP we Wzdole Kolonii. To właśnie w tym kościele, ochrzczony został Stefan Dąbrowa, najmłodsza ofiara michniowskiej rzezi. Ale nie tylko dlatego zdecydowałem się pokazać uczniom to miejsce. Kościół we Wzdole to świetny przykład wpływu wielkiej historii na małą lokalną społeczność, milczący kamienny świadek wzlotów i upadków Rzeczypospolitej. Historię kościoła na przestrzeni wieków przedstawił nam tutejszy wikariusz, ks. Tomasz Szota, zaangażowany kapłan diecezjalny a przy tym znakomity aktor występujący kiedyś na scenie kieleckiego teatru.

Ks. Tomasz Szota

Według zapisków historycznych pierwszy Kościół we Wzdole istniał już w 1346 r. Prawdopodobnie był drewniany, więc trudno się dziwić, że nie przetrwał do naszych czasów. Późniejszą świątynię, która oparła się zawieruchom wojennym, można oglądać do dziś. Wzniesiona w 1687 r. z fundacji Bernarda Sewallego – królewskiego sekretarza – urzeka swoją urodą. Wprawdzie Świątynia nie jest zbyt duża, lecz jej barokowy wystrój, a szczególnie kaplica Matki Bożej Szkaplerznej, budzi zachwyt. Kościół konsekrowano w 1710 r. Na przebudowę czekał aż do czasów II wojny Światowej. Ponownie został konsekrowany w 1961 r. przez bp. Jana Jaroszewicza. W latach 80. poddano zabiegom konserwatorskim ołtarz Matki Bożej Szkaplerznej (z XVII w.) i wizerunek Matki Bożej Częstochowskiej (z pocz. XVIII w.). W ołtarzu głównym znajduje się obraz Wniebowzięcia NMP z 1696 r. Ostatnio w prezbiterium położono nową posadzkę, a nową część kościoła pokryto miedzianą blachą. Odrestaurowanych zostało także 8 witraży.

Jeden z ufundowanych w 1939r. witraży

Podczas II wojny Światowej ówczesny proboszcz ks. Antoni Drygas zdobywał materiały na budowę kościoła, a okoliczni rolnicy furmankami z kamieniołomów przywozili kamienne bloki. Wydaje się to niezrozumiałe i ponad ludzkie siły, a jednak… W czasie wojny wykonane zostały także kamienne schody prowadzące do świątyni. Kilkadziesiąt stopni z piaskowca prezentuje się okazale (Wspomniane schody są dziś lekko uszkodzone przez osobnika, który założył się, że zjedzie po nich autem osobowym. Wyczyn podobno był udany, niestety schody doznały pewnego uszczerbku!). Proboszcz, pomagał też partyzantom, którzy często gościli u niego na parafii. Niósł także wsparcie każdemu potrzebującemu. Dziś o niezłomnym kapłanie przypomina pamiątkowa tablica w przedsionku świątyni.

W opowieści ks. Szoty, którą nie sposób przytoczyć tu w całości, losy mieszkańców Wzdołu i ich kościoła splatają się z dziejami Polski, stylami architektonicznymi i upływającym czasem. Mała świętokrzyska parafia wciąż pamięta średniowiecze, zabory i partyzantów. W murach kościoła we Wzdole kolejne pokolenia szukały duchowego i fizycznego ratunku a na ich radości i cierpienia spogląda Matka Boża Szkaplerzna ze starego obrazu.

MB Szkaplerzna w kosciele we Wzdole

Ostatnim postojem na trasie naszej wycieczki była Święta Katarzyna, gdzie odwiedziliśmy klasztor sióstr bernardynek a potem udaliśmy się na Łysicę, najwyższy szczyt Gór Świętokrzyskich.

Legenda mówi, że osadę u podnóża pogańskiej góry Łysiec założył Wacławek, rycerz króla Jagiełły, który znużony wojowaniem i dworskim życiem zapragnął zamieszkać przez jakiś czas w odosobnieniu oddając się czynom pokutnym. Wacławek, z tobołkiem i kosturem, jak chce legenda, dotarł do podnóża Łysicy i zapoczątkował osadę. Z pomocą bernardynów miał wznieść drewniany kościół – schronienie dla cyprysowej figurki św. Katarzyny, przywiezionej przezeń z Ziemi Świętej. Tyle legenda. Faktem jest, iż podróżujący tędy do Bodzentyna bp krakowski Jan Rzeszowski, postanowił sprowadzić do puszczańskiej osady bernardynów. Do obsługi erygowanego w 1478 r. klasztoru i kościoła ku czci Trójcy Świętej, Matki Boskiej oraz św. Katarzyny, przeznaczył obszar na „pięć staj wokoło” z „czterema dymami”.

Tam, gdzie powstawały klasztory, krzewiło się życie religijne, kulturalne, gospodarcze. Tak też było i w Świętej Katarzynie. Nie ominęły jej jednak pożary – plaga tamtych czasów. W 1534 r. w dzień Zielonych Świąt spalił się klasztor z kościołem. Po odbudowie  ponownie konsekrował go bp Piotr Gamrot w 1539 r.

W XVII stuleciu kościół i klasztor rozbudowują się i otrzymują nowe urządzenia (m.in. organy, krużganki, zegar na wieży). Dekretem bpa Wojciecha de Boża Wola Górskiego z 1815 r. klasztor został nadany bernardynkom z Drzewicy, których dotychczasowa siedziba spłonęła. W maju 1847 r. pożar znów zniszczył kościół, 7 ołtarzy, chór, organy, dzwony, bibliotekę i budynki klasztorne. Bernardynki jednak nie opuściły Świętej Katarzyny, odbudowując kościół z klasztorem. Przetrwały czasy ukazów carskich, kasacji, okupacji hitlerowskiej. Po wojnie klasztor prowadził kursy kroju, szycia, haftu oraz internat i – aż do 1962 – stołówkę. Obecnie w Świętej Katarzynie żyje i pracuje 30 sióstr bernardynek – Mniszek Trzeciego Zakonu Regularnego Św. Franciszka z Asyżu. Zgodnie z regułą, dzielą czas pomiędzy modlitwę w intencjach Kościoła, Polski, ludzi, którzy niezmiennie o nią proszę oraz pracę dla potrzeb klasztoru (nadal mają niewielkie gospodarstwo) i miejscowego kościoła (są zakrystiankami, organistkami).

Za klasztorną furtą

Nieopodal klasztoru rozpoczyna się szlak wiodący na Łysicę. Na jego początku znajdziemy Kapliczkę Janikowskich bardziej znaną jako kapliczka Stefana Żeromskiego, ponieważ 2 sierpnia 1882 roku podpisał się on na wewnętrznej, południowej ścianie. Nieco dalej znajduje się źródełko i kapliczka św. Franciszka, gdzie co roku 4 października rozpoczyna się tzw. transituts – nabożeństwo upamiętniające śmierć i drogę do chwały nieba św. Franciszka, patrona sióstr bernardynek. Nabożeństwo, rozpoczynane w kapliczce przy drodze na Łysicę, nieopodal źródełka św. Franciszka, kończy się w kościele. Odbywa się ono przy udziale sióstr, okolicznej ludności, leśników Świętokrzyskiego Parku Narodowego i turystów.

Żródełko św. Franciszka

Wspinamy się na szczyt. Po drodze spoglądamy na spowitą lekką wrześniową mgiełką Puszczę Jodłową opiewaną przez Żeromskiego. Stąpając po śliskich kamieniach czujemy się nieco jak obozujący w tych stronach partyzanci. W powietrzu roznosi się zapach jesieni. Wreszcie krzyż na szczycie. Prosty, drewniany. Może nie robi takiego wrażenia, jak ten na Giewoncie, ale jego obecność jest symboliczna. Jak pisze Remigiusz Okraska w miesięczniku Dzikie Zycie, nr 12/78 – 2001,

Krzyż na górskim szczycie jest znacznikiem na wierzchołku góry i wzgórza, który służy oznakowaniu szczytu. Nierzadko znajduje się przy krzyżu na szczycie pojemnik z „książką” – rejestrem wejść. Jest wszakże krzyż jednocześnie symbolem religijnym. „Naznaczanie otaczającej nas przestrzeni krzyżem jest aktem naturalnym, czymś łatwo pojmowalnym, gdy uwzględnimy ludzką potrzebę „obłaskawienia” terytorium, nadania mu znamion swojskości. Takie działania, jak umieszczanie zrozumiałego symbolu w pejzażu codziennych wędrówek i czynności, są nieodzownym elementem bytowania na danym terenie. Można rzec, iż stanowią życiową konieczność – emocjonalną, psychologiczną, wypływającą bardziej z serca niż z rozumu. Tak dokonuje się zadomowienie człowieka w jego małej ojczyźnie, bioregionie, ojcowiźnie. W Polsce symbolem, do którego często sięgamy, jest właśnie krzyż i nie ma w tym nic dziwnego, zważywszy, że – czy się to komuś podoba, czy też nie – kraj nasz przynależy do kręgu kultury chrześcijańskiej od ponad tysiąca lat.

Na szczycie

Wracamy na dół, gdzie czeka na nas przepyszna pizza w pizzerii „Słońce Sycylii” prowadzonej przez rodowitego Włocha, Nikolę. Cienkie ciasto i brak sosów to szczególny znak wyróżniający włoską pizzę, której smak jest jakże odmienny od tego znanego nam z większości polskich pizzerii, dokąd pizza dotarła ze Stanów, nabywając przy tym kilka centymetrów grubości ciasta, kilkaset gram dodatków i całe litry sosów maskujących przeciętny smak. Obiad w pizzerii to również doskonała lekcja ogłady przy stole dla młodych wędrowców przez dzieje.

Wracamy do domu z pełnymi brzuchami i sercami. Te drugie wypełniliśmy namacalnym doświadczeniem historii naszego kraju, wzruszającymi losami ludzi żyjących realne życia, wciągniętych w okrutne tryby machiny historii. Mam nadzieję, że uczniowie naszej szkoły w dorosłym życiu przejeżdżając obok tabliczki z napisem „Michniów” lub „Wzdół” powiedzą z dumą swoim dzieciom – „Byłem tam na szkolnej wycieczce!”

 

Zapraszamy do obejrzenia galerii z wycieczki, którą odbyliśmy w poniedziałek, 25 września 2017r.

Kliknij, aby przejść do galerii

Relacja według Tomasza Kuźduba:

Kliknij, by przejść do galerii zdjęć